Człowiek ze mnie bojaźliwy, niektórzy mogą to też zwać rozsądkiem. Dlatego
gdy nadszedł moment długo oczekiwanego wyjazdu na prawdziwą tatrzańską wyrypę,
w głowię kłębiło tylko gdzie by to zajść by było jak najpiękniej, trochę
wspinaczkowo, a przede wszystkim by biały puszek nie otulił nas nazbyt
szczelnie. Początkowo miała być Wysoka. Jednak ma ona jeden minus, otóż droga
na nią prowadzi w dużej mierze stromym żlebem, co ówczesnych warunkach
śnieżnych na pewno by dostarczyło ponadmiarową dawkę adrenaliny. Kusił też nas
Lodowy, ze swoim ramieniem i koniem, który to stanowi wyzwanie li tylko
wspinaczkowe, jeśli przechodzenie jedynkowych trudności wspinaczką zwać można.
Jako że przyjechaliśmy w piątek około południa, znajdując całkiem
niedrogi(5 euro) nocleg w Łysej Polanie, poszliśmy łoić tamtejsze lody.
Kojarzyło mi się to z taka lajtową, bezpieczną wręcz skałkową formą zimowego
wspinania, aż do momentu gdy spod Gurgulowego raka oderwał się 20 calowy
monitor, bynajmniej nie LCD i przeleciał, na szczęście tylko lekko trącając
moje kolano. Potem było jeszcze trochę przygód w trakcie zjazdów, ale
wracaliśmy szczęśliwy i zmęczeni.
W sobotę wyruszyliśmy zaraz po 4 rano. Termometr wskazywał - 21 stopni, ale
Alfa odpaliła bez problemu. Ajj cudne auto;) W trakcie jazdy temperatura spadła
do - 26, ale szczęśliwie w górach często występuje zjawisko inwersji i dzięki
temu wysiadaliśmy w trzynastopniowym upale:). Zazdrościłem Gurgulowi, który
szedł tam po raz pierwszy, wszytko było dla niego nowe. Krótki postój w Chacie
Zamkovskiego i za nią zaczęło się robić ciekawiej widokowo. W Chacie Teryego
byliśmy około 9, wsunąłem świetną Cesnakova Polevke, ubraliśmy raki i dalej w kierunku
Lodowego. Pogoda była po prostu wymarzona. Przed nami podążała dwójka Polaków.
Nie powiem byłem już trochę zmęczony długim podejściem z nie najlżejszym plecakiem,
więc nie trzeba było długich namów ze strony Michała, by ruszyć w stronę
bliskiego, łatwo wyglądającego żlebu, który wyprowadzał na głowną grań.
Alternatywą dla tego było nużące trawersowanie zboczy Lodowego celem dostania
się na jego ramie. No to ruszyliśmy ostro pod górę. Początkowo źle to to nie
wyglądało, ale dwa czekany poszły w ruch. Potem żleb coraz bardziej się zwężał,
śnieg był sypki. Powiedzenie, że nie było wesoło można uznać za delikatny
eufemizm. Najgorzej było pod koniec gdy żleb właściwie stawał dęba, a w śniegu
trudno było znaleźć oparcie. Pierwszy na grań wygramolił się Michał, a następnie
rzucił mi "sznur" z taśm, przy pomocy, którego i ja wszedłem do
strefy światła i nie jako do świata żywych. Znajdowaliśmy się teraz na pięknej
osłonecznionej grani, prawie w pełni bezpieczni. Szybko się związaliśmy i podążyliśmy
na pobliski wierzchołek Lodowego. Po 5 minutach znaleźliśmy się na szczycie.
Zaczęliśmy się rozglądać szukając dorgi zejścia. Miałem wrażenie, że kiedyś jucz
tu byłem, na dodatek szczyt nieopodal wydawal się wyższy. Jeszcze rzut oka na
żleb i byłem pewien, że jesteśmy na Lodowej Kopie, co nas też jakoś szczególnie
nie zmartwiło:)
W końcu pozostało nam tyko schodzenie , bez konieczności
pokonywania żadnej postrzępionej grani. Wrażeń na dziś mieliśmy serdecznie
dość. Droga do auta była nudna w porównaniu i minęła szybko w porównaniu z
pewnie nie więcej niż 30 minutami spędzonymi w żlebiku:).
Lodospadzik:)
podejście do "Terinki"
widok z tarasu w Terince
tam mieliśmy być
fot. Michał Gurgul